Japonia mocno hamuje

foto: pixabay

Japończycy nie mają szczęścia do podatku od sprzedaży. Za każdym razem, gdy próbują za jego pomocą zebrać więcej pieniędzy następuje jakiś wstrząs. Wszystko wskazuje na to, że tym razem będzie podobnie.

Trzecia podwyżka podatku miała miejsce na początku października, ale piszemy o tym ponownie, gdyż dopiero teraz mamy pierwszy w miarę pełny obraz konsekwencji tego ruchu. Mowa tu o załamaniu japońskiej gospodarki, bo inaczej nie można opisać danych o PKB za czwarty kwartał ubiegłego roku. W ujęciu kwartalnym gospodarka skurczyła się aż o 1,6%, znacznie więcej niż oczekiwał świadom przecież wyższego podatku rynek (konsensus wynosił -0,9%), a to oznacza, że PKB był też o 0,4% niższy niż w czwartym kwartale 2018 roku. To jednak nie może nie być koniec kłopotów. Z polityką gospodarczą jest tak, że interwencjonizm najczęściej powoduje więcej szkód niż pożytku ze względu na kłopoty z odpowiednim oszacowaniem konsekwencji i miejsca w cyklu koniunkturalnym oraz – co tu kryć, motywacji politycznych. Japończycy mają do tego „szczególną” rękę. Po raz pierwszy 3% podatek wprowadzili w roku 1989, w absolutnym szczycie boomu japońskiej gospodarki i giełdy. Podwyżka do 5% miała miejsce w roku 1997, a zatem wtedy, gdy nastąpił azjatycki kryzys (słynna azjatycka gorączka). Po dojściu do władzy premier Abe zapowiedział dwie podwyżki – pierwsza nastąpiła w 2014 roku, na kilka miesięcy przed tym, jak azjatycka gospodarka zaczynała łapać zadyszkę, druga (z 8 do 10%) nastąpiła w październiku. Tu temat jest teoretycznie otwarty, ale już wiemy że podwyżka trafiła nie tylko na okres słabej koniunktury, ale miała miejsce tuż przed wpływem koronawirusa, który będzie miał negatywny wpływ na japoński PKB w pierwszej połowie bieżącego roku. Można zatem powiedzieć, że za każdym razem wyższy podatek zwiastował dość rychłe kłopoty. Pomijam już całkowicie logikę polityki, w ramach której rząd zwiększa wydatki, aby zniwelować negatywny wpływ wyższego podatku na popyt, co prowadzi do chronicznego deficytu. Z punktu widzenia rynku walutowego fatalne dane mogą jenowi… pomóc. Z dwóch powodów. Po pierwsze, cała japońska krzywa rentowności od dawna „zamarła” ze względu na specyficzną politykę Banku Japonii. Po drugie, w sytuacjach kryzysowych znaczne ilości oszczędności japońskich gospodarstw domowych wracają do kraju, powodując umocnienie waluty.

Dziś powinien nas czekać dość spokojny dzień, bo w USA inwestorzy mają wolne. Rynki co prawda zignorowały wpływ wirusa, jednak cały czas temat ten jest w mediach żywy. Warto przypomnieć, że według oryginalnych planów prowincja Hubei (58 milionów ludzi) miała dziś wracać do pracy, tymczasem od wczoraj obowiązują tam nowe drastyczne ograniczenia ruchu (w tym niemal całkowity zakaz ruchu samochodowego). W tym kontekście ważne będą wstępne raporty PMI za luty, które poznamy w piątek. Co prawda dotyczyć będą nie Chin, ale Japonii, Europy i USA, ale część z firm, prowadząca interesy z Chinami, może to uwzględnić w swoich odpowiedziach.  Początek tygodnia na rynku złotego jest dość spokojny. Warto zwrócić uwagę, że para USDPLN znajduje się na poziomach, z których zawróciła pod koniec listopada ubiegłego roku. Jednak powtórka takiego scenariusza wymagałaby zatrzymania przeceny na EURUSD. O 9:05 dolar kosztował 3,9177 złotego, euro 4,2471 złotego, frank 3,9916 złotego, zaś funt 5,1082 złotego.

dr Przemysław Kwiecień CFA
Główny Ekonomista XTB
przemyslaw.kwiecien@xtb.pl

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.