Najnowsze dane z rynku kredytów zaczynają napawać optymizmem. Banki powoli luzują wcześniej zaostrzoną politykę kredytową. Do tego pracownicy tych instytucji spodziewają się wyższej sprzedaży hipotek, a teraz jeszcze BIK informuje o tym, że we wrześniu więcej osób – niż przed rokiem – zawnioskowało o kredyt mieszkaniowy.
Wrzesień był pierwszym miesiącem od początku epidemii, w którym popyt na kredyty mieszkaniowe przekroczył poziom z 2019 roku. I choć wciąż przyszłość jest wielką niewiadomą, to tempo, w jakim odbudowuje się rynek kredytów mieszkaniowych pozytywnie zaskakuje.
Chcących się zadłużyć jest więcej i potrzebują wyższych kwot
Stało się to za sprawą nie tylko większej liczby chętnych na mieszkaniowe długi, ale też dlatego, że Polacy chcą pożyczać na zakup nieruchomości więcej niż przed rokiem. Z danych BIK wynika bowiem, że Polacy złożyli w poprzednim miesiącu 37,7 wniosków o kredyt mieszkaniowy. To o prawie 2 tysiące więcej niż w analogicznym okresie przed rokiem.
Do tego przeciętna kwota wnioskowanego długu była we wrześniu na poziomie 291,8 tys. złotych. To o prawie 5% więcej niż rok wcześniej (278,3 tys.). Jest to o tyle niespodziewane, że przecież w międzyczasie standardowy wkład własny wzrósł z 10% do 20%. To znaczy, że teraz większą część ceny kupowanej na kredyt nieruchomości trzeba opłacić gotówką. W takiej sytuacji naturalne byłoby raczej to, że zaczęlibyśmy pożyczać mniej, a jest wręcz odwrotnie.
Dane BIK sugerują więc, że przeciętny kredytobiorca kupuje dziś nieruchomość nawet o kilkanaście procent droższą niż przed epidemią. Powód? Są co najmniej dwa – jeden dobry, a drugi zły. Zacznijmy od pierwszego – Polacy mogą wymieniać mieszkania na większe – takie, w którym oprócz sypialni czy salonu będzie też gabinet do pracy zdalnej. Nie bez znaczenia jest tu też fakt, że po cięciach stóp procentowych kredyty są nawet o 1/3 tańsze niż przed epidemią. Niektórzy kredytobiorcy mogą tę okazję wykorzystywać do tego, aby zadłużyć się na wyższą kwotę. Drugie – mniej optymistyczne wytłumaczenie tego fenomenu jest takie, że wyższe wymagania banków odnośnie wkładu własnego czy nieakceptowanie przez część instytucji dochodów z umów śmieciowych powodują, że z rynku mieszkaniowego wypychane są osoby młode, gorzej zarabiające czy ogólnie te, które w normalnych warunkach kupowałyby swoje pierwsze „M”. Co do zasady kupowali oni tańsze nieruchomości, zaciągając niższe kredyty. Bez tych kredytobiorców nie powinno dziwić, że średnia kwota wnioskowanego kredytu wzrosła.
Sprzedaż kredytów powinna rosnąć
Najnowsze dane BIK idą ramię w ramię z innymi ważnymi publikacjami mówiącymi o tym co dzieje się i co dziać się będzie na rynku kredytowym. Jak bowiem czytamy w najnowszym badaniu Pengab, pracownicy banków przewidują w perspektywie 6 miesięcy wzrost sprzedaży kredytów mieszkaniowych. Takiego scenariusza spodziewało się we wrześniu 48% badanych przy zaledwie 7% osób o odmiennej ocenie przyszłości.
W sumie trudno się temu dziwić – marże, a więc to co bank zarabia na kredycie mieszkaniowym – są dziś najwyższe od 2009 roku – a przecież kredyty hipoteczne obok ratalnych są jednymi z najbezpieczniejszych produktów z punktu widzenia banków. Jeśli więc gdzieś powinny one dziś kłaść nacisk na sprzedaż, to raczej właśnie w tych obszarach gdzie mogą sporo zarobić, a ryzyko jest ograniczone.
Banki są wybredne przy udzielaniu kredytów
Czas dopiero pokaże czy dzisiejsze prognozy się spełnią. Póki co, banki są wciąż znacznie ostrożniejsze niż przed epidemią. Widać to chociażby na podstawie danych o odrzucaniu większości składanych przez Polaków wniosków o kredyty mieszkaniowe. I choć faktycznie z miesiąca na miesiąc dochodzi do pewnego luzowania kryteriów kredytowych, to ruchy te są powolne na tle ostrego cięcia, z którym mieliśmy do czynienia na początku epidemii. Powrót do stanu sprzed niej przy obecnym tempie liberalizacji zajmie jeszcze wiele miesięcy.
Bartosz Turek, główny analityk HRE Investments
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis